Miłość, bowiem żąda odrobiny przyszłości, a myśmy mieli tylko chwile
Nic mi to nie przeszkadza, że na ciebie czekam, skoro wiem, że przyjdziesz.
ludzi zatrzymuje przy nas tylko nasza wola; - przestańcie pisać albo mówić, zostańcie sami, a zobaczycie, jak wokół was topnieją - większość odwróci się plecami (nie ze złości, ale z obojętności), reszta zaś zawsze ma w pogotowiu możliwość zajęcia się czym innym; kiedy więc uświadomicie sobie ile przypadku, gry, okoliczności jest w tym, co nazywa się miłością czy przyjaźnią, wówczas świat powraca do swej nocy, a my do tego wielkiego zimna, skąd czułość ludzka wydarła nas na chwilę.
Albert Camus -
Upadek
Jeśli się dużo
rozmyślało o człowieku - z zawodu lub z powołania - odczuwa się
niekiedy nostalgię za prymitywami. Nie ma w nich żadnych utajonych
myśli.
(...) trzeba
przyznać, że społeczeństwo zepsuło nieco szczerą prostotę jego
natury.
Cenię jego
uzasadnioną nieufność i podzielałbym ją chętnie, gdyby moja
rozmowność, jak pan widzi, nie stała temu na przeszkodzie.
Niestety, jestem gadułą i przyjaźnię się łatwo. Choć potrafię
zachować odpowiedni dystans, wszystkie okazje są dla mnie dobre.
Znałem człowieka o
czystym sercu, który odrzucił wszelką nieufność. Był pacyfistą,
zwolennikiem absolutnej swobody, kochał jedną miłością całą
ludzkość i zwierzęta. Dusza wyjątkowa, tak, to pewne. Otóż
podczas ostatnich wojen religijnych w Europie schronił się na wsi.
Napisał u wejścia do swego domu: “Skądkolwiek przychodzicie,
wejdźcie i witajcie.” Jak pan sądzi, kto odpowiedział na to
piękne zaproszenie? Milicjanci, którzy weszli jak do siebie i
wypatroszyli mu wnętrzności.
Radowała mnie moja
własna natura, a wiemy wszyscy, że na tym właśnie polega
szczęście, chociaż, żeby wzajemnie się uspokoić, udajemy
czasem, że potępiamy ten rodzaj przyjemności, nazywając ją
egoizmem.
W istocie,
uprzejmość dostarczała mi wielkich radości. Jeśli któregoś
ranka udawało mi się ustąpić miejsca w autobusie lub metrze
komuś, kto na to naprawdę zasługiwał, podnieść przedmiot, który
upuściła na ziemię stara pani, i podać go jej z dobrze mi znanym
uśmiechem czy też po prostu odstąpić taksówkę osobie śpieszącej
się bardziej ode mnie, mój dzień nabierał blasku. Rad byłem
nawet, muszę to powiedzieć, z tych dni, kiedy środki komunikacji
nie działały z powodu strajku i na przystanku autobusowym miałem
okazję zabrać do swego samochodu kilku nieszczęsnych paryżan,
którzy nie mogli wrócić do domu. Odstąpić wreszcie fotel w
teatrze, by jakaś para mogła siedzieć obok siebie, umieścić w
czasie podróży walizki młodej dziewczyny na wysokiej półce, oto
grzeczności, do których byłem skłonny bardziej niż inni,
uważniej bowiem czekałem na okazje i bardziej smakowałem płynące
z nich rozkosze.
Bo czy to nie Eden,
drogi panie, życie brane po prostu? Takie było moje życie. Nigdy
nie musiałem uczyć się życia. Przychodząc na świat wiedziałem
już wszystko.
Byłem w całkowitej
zgodzie z życiem, przystawałem na wszystko, czym ono było, od góry
do dołu, nie odrzucając nic z jego ironii, wielkości i serwitutów.
W szczególności ciało, materia, słowem to, co fizyczne, co zbija
z tropu i zniechęca tylu ludzi w miłości czy w samotności,
przynosiło mi niemniejszą radość nie czyniąc mnie niewolnikiem.
Byłem stworzony do posiadania ciała. Stąd we mnie ta harmonia, to
swobodne panowanie nad sobą, które czuli ludzie i o którym mówili
mi niekiedy, że pomaga im żyć. Szukano więc mojego towarzystwa.
Często, na przykład, zdawało się komuś, że już mnie kiedyś
spotkał. Życie, jego dary i ludzie szli mi na spotkanie;
przyjmowałem tę hołdy z życzliwą dumą. Doprawdy, dzięki temu,
że byłem tak pełnym i prostym człowiekiem, uważałem się po
trosze za nadczłowieka.
(...) bynajmniej nie
chodziło o pewność, w której żyłem, że jestem
inteligentniejszy od innych. Ta pewność jest zresztą bez
znaczenia, skoro tylu durniów ją podziela.
Wiodło mi się
dobrze we wszystkim, to prawda, ale nie byłem zadowolony z niczego.
Każda radość budziła we mnie pragnienie innej radości. Święto
następowało po święcie. Zdarzało
mi się, że tańczyłem przez całe noce, coraz bardziej pijany ludźmi i życiem. Czasem, późno w noc, kiedy taniec, lekki alkohol, moje własne wyuzdanie, dzika swoboda wszystkich wtrącały mnie w zachwyt, zdawało mi się w moim znużeniu i przesycie, przez sekundę, że rozumiem wreszcie tajemnicę istot i świata. Ale zmęczenie znikało nazajutrz, a z nim tajemnica; i zaczynałem na nowo. Biegłem tak, zawsze pełen po brzegi, nigdy syty, nie wiedząc, gdzie się zatrzymać, aż do dnia, a raczej aż do wieczora, kiedy muzyka przestała grać i zgasły światła.
mi się, że tańczyłem przez całe noce, coraz bardziej pijany ludźmi i życiem. Czasem, późno w noc, kiedy taniec, lekki alkohol, moje własne wyuzdanie, dzika swoboda wszystkich wtrącały mnie w zachwyt, zdawało mi się w moim znużeniu i przesycie, przez sekundę, że rozumiem wreszcie tajemnicę istot i świata. Ale zmęczenie znikało nazajutrz, a z nim tajemnica; i zaczynałem na nowo. Biegłem tak, zawsze pełen po brzegi, nigdy syty, nie wiedząc, gdzie się zatrzymać, aż do dnia, a raczej aż do wieczora, kiedy muzyka przestała grać i zgasły światła.
Niech pan przede
wszystkim nie wierzy, że pańscy przyjaciele będą telefonować do
pana co wieczór, jak powinni, by dowiedzieć się, czy nie jest to
właśnie wieczór, kiedy postanowił pan popełnić samobójstwo
lub, bardziej po prostu, czy nie pragnie pan towarzystwa, jeśli nie
ma pan ochoty wyjść z domu. Otóż nie, jeśli zatelefonują,
będzie to właśnie wieczór, kiedy nie jest pan sam i życie jest
piękne, zapewniam pana.
Może nie kochamy
dosyć życia? Czy zauważył pan, że tylko śmierć budzi nasze
uczucia? Jakże kochamy przyjaciół, którzy nas opuścili, prawda?
Jak podziwiamy tych naszych mistrzów, którzy milczą mając usta
pełne ziemi! Hołd przychodzi wówczas w sposób naturalny, ten
hołd, którego oczekiwali może przez całe życie. Ale czy wie pan,
dlaczego jesteśmy zawsze bardziej sprawiedliwi i wielkoduszni ze
zmarłymi? Przyczyna jest prosta! Wobec nich nie mamy zobowiązań.
Zostawiają nam swobodę, możemy rozporządzać swoim czasem, upchać
hołd pomiędzy coctail i spotkanie z uroczą kochanką, słowem,
przeznaczyć nań chwilę, z którą nie wiadomo co zrobić.
Człowiek jest taki,
drogi panie, ma dwie twarze: nie może kochać nie kochając siebie.
Znałem człowieka,
który dwadzieścia lat życia poświęcił pewnej kobietce, wyrzekł
się dla niej wszystkiego - przyjaźni, pracy, własnej nawet
przyzwoitości - i który przyznał się pewnego wieczora, że nigdy
jej nie kochał. Nudził się, tylko tyle, nudził się jak większość
ludzi. Sam więc stworzył sobie życie pełne komplikacji i
dramatów.
Widzi pan, drogi
panie, był to piękny wieczór jesienny, jeszcze ciepły nad
miastem, już wilgotny nad Sekwaną. Noc nadchodziła, niebo było
jasne na zachodzie, ale ciemniało, latarnie świeciły słabo.
Szedłem lewym brzegiem, ku mostowi des Arts. Widać było, jak rzeka
połyskuje pomiędzy zamkniętymi skrzyniami bukinistów. Ludzi było
mało: Paryż jadł już kolację. Deptałem żółte i zakurzone
liście przywodzące na pamięć lato. Niebo napełniało się z
wolna gwiazdami, które widać było przelotnie, pomiędzy jedną
latarnią a drugą. Delektowałem się ciszą, która wróciła,
słodyczą wieczoru, pustym Paryżem
Życie stało się
dla mnie mniej łatwe: kiedy ciało jest smutne, serce powoli umiera.
Trzeba wyznać
pokornie, mój drogi ziomku, że zawsze rozsadzała mnie pycha. Ja,
ja, ja, oto refren mego kochanego życia, który słychać było we
wszystkim, co mówiłem. Nie mogłem nigdy mówić inaczej niż
chwaląc się, zwłaszcza jeśli robiłem to z ową druzgocącą
dyskrecją, której tajemnicę posiadłem. To prawda, że zawsze
byłem wolny i potężny. Po prostu czułem się wolny w stosunku do
wszystkich dla tej doskonałej przyczyny, że nie uznawałem nikogo
za równego sobie. Zawsze uważałem się za bardziej inteligentnego
od innych, powiedziałem to panu, ale również za bardzo wrażliwego
i zręcznego, wyborny strzelec, niezrównany kierowca, najlepszy
kochanek. Nawet w dziedzinach, w których mogłem łatwo sprawdzić
swoją niższość, jak na przykład tenis, gdzie byłem tylko
przyzwoitym partnerem, z trudnością przyszłoby mi uwierzyć, że
nie przewyższyłbym o klasę najlepszych, gdybym miał czas na
trening. Widziałem w sobie same przewagi, co tłumaczyło moją
życzliwość i pogodę. Kiedy zajmowałem się kim innym, było to
czyste pobłażanie, robiłem to z dobrej woli i moja była cała
zasługa: wstępowałem o stopień wyżej w miłości do siebie.
Wie pan, że są
ludzie, których religia polega na przebaczaniu zniewag; przebaczają,
ale nie zapominają ich nigdy. Nie byłem z dość dobrego kruszczu,
żeby przebaczać zniewagi, ale w końcu zawsze o nich zapominałem.
I ktoś, kto uważał, że go nienawidzę, nie mógł przyjść do
siebie widząc, jak witam go z najserdeczniejszym uśmiechem. Zgodnie
ze swoją naturą podziwiał wówczas wielkość mojej duszy albo
pogardzał moim łajdactwem, nie myśląc o tym, że miałem prostsze
powody: zapomniałem o nim tak bardzo, że nie wiedziałem nawet, jak
się nazywa. To samo kalectwo, które czyniło mnie obojętnym lub
niewdzięcznym, przydawało mi wielkoduszności.
Moje stosunki z
kobietami były naturalne, dogodne, łatwe, jak to się powiada. Nie
wchodził tu w grę żaden podstęp lub tylko ów jawny podstęp,
który one uważają za hołd. Kochałem je, jak mówi uświęcona
formuła, co wychodzi na to, że nigdy nie kochałem żadnej. Zawsze
byłem zdania, że pogarda dla kobiet jest rzeczą wulgarną i
głupią, i niemal wszystkie kobiety, jakie znałem, uważałem za
lepsze od siebie. Ale stawiając je tak wysoko, częściej
korzystałem z nich, niż im służyłem. Jakże się w tym połapać?
Rzecz prosta, że
prawdziwa miłość jest czymś wyjątkowym, zdarza się mniej więcej
dwa albo trzy razy na wiek. Poza tym próżność lub nuda. W każdym
razie, jeśli idzie o mnie, nie byłem Portugalską Zakonnicą.
(...) zmysłowość,
i ona jedynie, panowała w moim życiu miłosnym. Szukałem tylko
obiektów przyjemności i podboju. Wspomagała mnie zresztą moja
kompleksja: natura była dla mnie szczodra. Byłem z tego niemało
dumny i miałem wiele satysfakcji, o których nie potrafię
powiedzieć, czy płynęły z przyjemności, czy z omamienia.
W każdym razie moja
zmysłowość, żeby mówić tylko o niej, była tak niepokonana, że
nawet dla przygody trwającej dziesięć minut wyrzekłbym się ojca
i matki, wiedząc, że będę tego gorzko żałować. Co mówię!
Przede wszystkim dla przygody trwającej dziesięć minut i więcej
nawet, gdybym miał pewność, że będzie bez jutra.
Miałem oczywiście
zasady, na przykład, że żony przyjaciół są nietykalne. Po
prostu, z całą szczerością przestawałem czuć przyjaźń dla
mężów kilka dni wcześniej.
Może nie powinienem
nazywać tego zmysłowością? Zmysłowość nie jest odrażająca.
Bądźmy pobłażliwi i mówmy o kalectwie, o rodzaju dziedzicznej
niezdolności zobaczenia w miłości czegoś innego prócz tego, co
się w niej robi. To kalectwo było zresztą wygodne. Połączone z
darem zapominania sprzyjało mojej wolności. Jednocześnie
stwarzając pozory oddalenia i niezachwianej niezależności,
dostarczało okazji do nowych sukcesów.
Niełatwo mi wyznać,
że oddałbym dziesięć rozmów z Einsteinem za pierwsze spotkanie z
ładną statystką. Co prawda, przy dziesiątym spotkaniu wzdychałbym
za Einsteinem lub za tęgą książką.
Niekiedy żądałem
nawet od nich przysięgi, że nie będą należały do żadnego
innego mężczyzny, by raz na zawsze rozwiać własny niepokój.
Serce jednak nie brało udziału w tym niepokoju, ani nawet
wyobraźnia. Pewien rodzaj uroszczeń tak głęboko tkwił we mnie,
iż wbrew oczywistości nie mogłem sobie wyobrazić, żeby kobieta,
która była moją, mogła należeć kiedykolwiek do kogo innego. Ale
te przysięgi, które mi składały, wiążąc je, mnie czyniły
wolnym. Od chwili kiedy wiedziałem, że nie będą należały do
nikogo, mogłem zdecydować się na zerwanie, co w innym wypadku było
dla mnie niemal zawsze niemożliwe. Zdobywałem pewność, moja
władza utwierdzała się na długo. Ciekawe, co? A jednak tak jest,
mój drogi ziomku. Jedni wołają: “Kochaj mnie!” Inni: “Nie
kochaj mnie!” Ale pewien rodzaj, najgorszy i najbardziej
nieszczęśliwy: “Nie kochaj mnie i bądź mi wierna!”
Nieco później
spotkałem znów tę kobietę, zrobiłem, co należy, żeby ją
uwieść i posiąść naprawdę. Nie byłe to zbyt trudne: one też
nie lubią zostawać przy porażce. Od tej chwili, nie chcąc tego
wyraźnie, w istocie zacząłem ją upokarzać na wszelkie sposoby.
Porzucałem ją i brałem znowu, zmuszałem, by oddawała się, gdy
ani czas, ani miejsce nie były po temu, traktowałem ją w sposób
tak brutalny, że w końcu przywiązałem się do niej, jak
przywiązuje się, wyobrażam to sobie, strażnik do swego więźnia.
I trwało to do dnia, kiedy w gwałtownym bezładzie bolesnej i
wymuszonej rozkoszy głośno złożyła hołd temu, co ją
ujarzmiało. Od tego dnia zacząłem oddalać się od niej. Potem o
niej zapomniałem.
Akt miłosny jest
wyznaniem.
Egoizm tu krzyczy, próżność się odsłania albo też wychodzi, na jaw prawdziwa wielkoduszność.
Egoizm tu krzyczy, próżność się odsłania albo też wychodzi, na jaw prawdziwa wielkoduszność.
Żaden człowiek nie
jest hipokrytą w przyjemnościach.
Budziłem w
kobietach czułość i słodką słabość serca, sam doznając ich
tylko powierzchownie, po prostu trochę podniecony odmową,
zaalarmowany też możliwą utratą przywiązania. Niekiedy sądziłem,
że cierpię rzeczywiście, to prawda. Wystarczyło jednak, żeby
zbuntowana odeszła, abym zapomniał o niej bez wysiłku, jak
zapominałem o niej, gdy wracała. Nie, to nie miłość ani
wielkoduszność budziły mnie, kiedy groziło mi niebezpieczeństwo,
że zostanę porzucony, lecz tylko pragnienie, by mnie kochano i bym
mógł otrzymać to, co wedle mego mniemania było mi należne.
Ledwie czułem się kochany, a moja partnerka znów zapomniana,
promieniałem, było mi dobrze, stawałem się sympatyczny.
Myśląc o tym
czasie, kiedy żądałem wszystkiego, sam nic nie płacąc, kiedy
zmobilizowałem tyle istot, aby mi służyły, kiedy w pewien sposób
zamykałem je w lodówce, aby mieć je od czasu do czasu pod ręką,
dla mojej wygody, nie wiem, jak nazwać szczególne uczucie, które
mnie ogarnia. Czy to nie wstyd?
Jedyną obroną jest
złośliwość. Ludzie zaczynają więc sądzić, żeby sami nie byli
sądzeni.
Niezbyt ucieszy pan
człowieka chwaląc wysiłki, dzięki którym stał się inteligentny
czy wielkoduszny. Ale sprawi mu pan radość, jeśli będzie pan
podziwiał jego naturalną wielkoduszność. Na odwrót, jeśli powie
pan zbrodniarzowi, że jego wina nie wynika ani z jego natury, ani z
charakteru, ale ze zbiegu okoliczności, będzie panu ogromnie
wdzięczny.
Przede wszystkim
niech pan nie wierzy przyjaciołom, kiedy poproszą, żeby był pan z
nimi szczery. Spodziewają się tylko, że podtrzyma ich pan w dobrym
mniemaniu o sobie, dostarczając dodatkowego upewnienia, które daje
im pańska obietnica szczerości. Jak szczerość mogłaby być
warunkiem przyjaźni? Upodobanie do prawdy za wszelką cenę jest
namiętnością, która nie oszczędza niczego i przed którą nic
się nie ostoi. Jest to wada, czasem wygoda albo egoizm. Jeśli więc
znajdzie się pan w takiej sytuacji, niech pan się nie waha: niech
pan przyrzeknie prawdę i kłamie możliwie najlepiej. Zaspokoi pan
ich głębokie pragnienie i dowiedzie po dwakroć swego przywiązania.
Jest to tak bardzo
prawdziwe, że rzadko zwierzamy się ludziom lepszym od nas. Unikamy
raczej ich towarzystwa. Na odwrót, najczęściej spowiadamy się
przed tymi, którzy są do nas podobni i mają te same wady. Nie
pragniemy się poprawić ani stać się lepszymi: wpierw musiałyby
zostać osądzone nasze słabości. Chcemy tylko, żeby nas zachęcano
do kroczenia naszą drogą. Słowem, chcemy jednocześnie nie być
winni i nie czynić wysiłku, żeby się oczyścić. Nie mamy ani
dość cynizmu, ani dość cnoty. Ani energii zła, ani dobra. Czy
zna pan Dantego? Doprawdy? Do licha. Wie pan więc, że Dante
wprowadza anioły bierne do walki między Bogiem a Szatanem. I
umieszcza je w Przedpieklu, które jest rodzajem przedsionka do
piekła. Jesteśmy w przedsionku, drogi przyjacielu.
W każdym razie po
długich studiach nad sobą odkryłem głęboką dwoistość
człowieka. Szukając w pamięci zrozumiałem wówczas, że skromność
pomaga mi błyszczeć, pokora zwyciężać, a cnota uciskać.
Prowadziłem wojnę pokojowymi środkami i dzięki bezinteresowności
osiągałem w końcu wszystko, czego pragnąłem.
Musiałem na
przykład ukrywać występną stronę swego życia i to nadawało mi
wyraz chłodu, który brano za wyraz cnoty; kochano mnie za
obojętność, mój egoizm osiągał punkt kulminacyjny, gdy byłem
wielkoduszny. Poprzestanę na tym: zbytnia symetria zaszkodziłaby
niemu wywodowi. Ale cóż, udawałem niezłomnego, a nigdy nie
potrafiłem się oprzeć, jeśli nastręczała się okazja wypicia
kieliszka lub zdobycia kobiety. Uchodziłem za czynnego,
energicznego, gdy moim królestwem było łóżko. Wołałem głośno
o mej lojalności, a sądzę, że nie ma ani jednej istoty, którą
bym kochał i której bym w końcu nie zdradził.
Patrzyłem zawsze ze
zdumionym i nieco podejrzliwym wyrazem na te dziwne istoty, które
zabijały się dla pieniędzy, rozpaczały z powodu utraty “sytuacji”
i ze szlachetną miną poświęcały się dla szczęścia rodziny.
Lepiej rozumiałem przyjaciela, który wbił sobie do głowy, że
przestanie palić, i osiągnął to dzięki sile woli. Pewnego ranka
otworzył gazetę, przeczytał, że wybuchła pierwsza bomba H,
zebrał wiadomości o jej cudownym działaniu i bez chwili zwłoki
udał się do tytoniowego sklepu.
“Biada ci, jeśli
wszyscy ludzie mówią dobrze o tobie!”
(...) szukałem
miłości przyrzeczonej przez książki, której nie spotkałem nigdy
w życiu. Ale nie miałem wprawy. Przez trzydzieści lat z górą
kochałem wyłącznie siebie.
Kobiety, których
nie pragnąłem, nudziły mnie ponad wszelkie oczekiwanie i
najwidoczniej ja nudziłem je także. Koniec z grą, koniec z
teatrem, tak wyglądała prawda. Ale prawda, drogi przyjacielu, jest
śmiertelnie nudna.
Przekona się pan,
że prawdziwa rozpusta wyzwala, ponieważ nie stwarza żadnych
zobowiązań. W rozpuście posiada się tylko siebie, jest to więc
ulubione zajęcie ludzi zakochanych we własnej osobie. Rozpusta jest
dżunglą bez przyszłości i bez przeszłości, nade wszystko zaś
bez obietnicy i natychmiastowej sankcji. Miejsca, gdzie się ją
uprawia, są oddzielone od świata. Wchodząc tam porzuca się obawę
i nadzieję.
Pan wie, że nawet
ludzie bardzo inteligentni chwalą się, że mogą wypić butelkę
więcej od swego sąsiada.
Ten, co zgadza się
na jakieś prawo, nie boi się sądu, przywracającego go do
porządku, w który wierzy.
Ach, przyjacielu,
czy wie pan, co to jest samotna istota błąkająca się w wielkich
miastach?...
(...) pewna osoba z
mego otoczenia dzieliła ludzi na trzy kategorie: na tych, którzy
wolą raczej nic nie ukrywać niż musieć kłamać, na tych, którzy
wolą raczej kłamać niż nie mieć nic do ukrycia, i na tych
wreszcie, którzy lubią i kłamstwo, i tajemnicę.
Czasem czyta się
jaśniej w tym, który kłamie, niż w tym, który mówi prawdę.
Prawda oślepia jak światło.
Kiedyś mój dom był
pełen na wpół przeczytanych książek. Jest to równie odrażające
jak postępowanie ludzi, którzy wykrawają z gęsi wątróbkę i
wyrzucają resztę.
Lubię psy, mam dla
nich bardzo starą i bardzo wierną czułość. Lubię je, ponieważ
zawsze wybaczają
Nie będę panu
opisywał obozu. My, dzieci półwiecza, nie potrzebujemy rysunku,
żeby wyobrazić sobie te miejsca. Przed stu pięćdziesięciu laty
rozczulano się nad jeziorami i lasami. Dziś nasz liryzm dotyczy
więziennych cel.
Dawniej nie
zamykałem na klucz ani swego mieszkania, ani auta. Nie chowałem
pieniędzy, nie zależało mi na tym, co posiadałem. Prawdę mówiąc,
było mi odrobinę wstyd posiadania. Czy wygłaszając mówkę w
towarzystwie nie wołałem nieraz z przekonaniem: “Panowie,
własność to zbrodnia!” Nie mając dość wielkiego serca, żeby
podzielić się bogactwem z zasługującym na to biedakiem,
pozostawiałem je do dyspozycji ewentualnych złodziei, w czym
towarzyszyła mi nadzieja, że przypadek naprawi niesprawiedliwość.
Dzisiaj zresztą nic nie posiadam. Nie troszczę się więc o swoje
bezpieczeństwo, ale o siebie samego i przytomność mego umysłu.
Zależy mi też na zamurowaniu drzwi od małego, dobrze zamkniętego
świata, którego jestem królem, papieżem i sędzią.
Prawdę mówiąc,
bez niewoli nie byłoby nigdy ostatecznego rozwiązania. Zrozumiałem
to bardzo szybko. Dawniej miałem tylko wolność na ustach. Przy
śniadaniu smarowałem nią chleb, żułem ją przez cały dzień,
niosłem w świat oddech rozkosznie odświeżony wolnością.
Uderzałem tym arcysłowem każdego, kto mi przeczył, wziąłem je w
służbę moich pragnień i potęgi. Sączyłem je w łóżku do ucha
mych śpiących towarzyszek, dzięki jego pomocy mogłem je porzucać.
Naszeptywałem je... No, podniecam się i tracę miarę. Zresztą,
zdarzało mi się czynić z wolności użytek bardziej bezinteresowny
i nawet, niech pan oceni moją naiwność, bronić jej kilka razy,
oczywiście, nie tak dalece, żeby umrzeć dla niej, ale z pewnym
ryzykiem. Trzeba mi wybaczyć te nieostrożności; nie wiedziałem,
co czynię. Nie wiedziałem, że wolność nie jest nagrodą ani
orderem, który fetuje się szampanem. Ani też podarkiem, pudełkiem
łakoci, które dostarczają rozkoszy podniebieniu. Och, nie, na
odwrót, to pańszczyzna, bieg wytrwały, samotny, bardzo
wyczerpujący. Ani szampana, ani przyjaciół, którzy podnoszą
kieliszek i patrzą na ciebie z czułością. Jestem sam w ponurej
sali, sam na ławie oskarżonych, przed sędziami, i sam, żeby
podjąć decyzję wobec siebie czy sądu innych. U kresu każdej
wolności jest wyrok; dlatego wolność tak ciężko udźwignąć,
zwłaszcza gdy cierpi się z powodu gorączki, gdy ma się troski lub
nie kocha nikogo.
W gruncie rzeczy nie
miałem racji mówiąc panu, że chodzi przede wszystkim o to, by
uniknąć sądu. Chodzi przede wszystkim o to, żeby można było
sobie pozwolić na wszystko, zgadzając się od czasu do czasu
wyznawać w wielkim krzyku własną nikczemność. Pozwalam sobie
znów na wszystko i tym razem bez śmiechu. Nie zmieniłem swego
życia, kocham siebie nadal i posługuję się innymi. Tyle tylko, że
wyznanie własnych błędów pozwala mi iść bardziej lekko i
czerpać podwójne korzyści, wpierw z mej natury, potem z uroczej
skruchy.
Jestem jak ten stary
żebrak, który pewnego dnia, na tarasie kawiarni, nie chciał
wypuścić mojej ręki: “Ach, proszę pana, mówił, nie jesteśmy
źli, ale tracimy światło.” Tak, straciliśmy światło, poranki,
świętą niewinność człowieka, który wybacza sobie samemu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz