piątek, 21 lipca 2017

Albert Camus

Albert Camus – Dżuma

Miłość, bowiem żąda odrobiny przyszłości, a myśmy mieli tylko chwile

Nic mi to nie przeszkadza, że na ciebie czekam, skoro wiem, że przyjdziesz.

ludzi zatrzymuje przy nas tylko nasza wola; - przestańcie pisać albo mówić, zostańcie sami, a zobaczycie, jak wokół was topnieją - większość odwróci się plecami (nie ze złości, ale z obojętności), reszta zaś zawsze ma w pogotowiu możliwość zajęcia się czym innym; kiedy więc uświadomicie sobie ile przypadku, gry, okoliczności jest w tym, co nazywa się miłością czy przyjaźnią, wówczas świat powraca do swej nocy, a my do tego wielkiego zimna, skąd czułość ludzka wydarła nas na chwilę.

Albert Camus - Upadek

Jeśli się dużo rozmyślało o człowieku - z zawodu lub z powołania - odczuwa się niekiedy nostalgię za prymitywami. Nie ma w nich żadnych utajonych myśli.

(...) trzeba przyznać, że społeczeństwo zepsuło nieco szczerą prostotę jego natury.

Cenię jego uzasadnioną nieufność i podzielałbym ją chętnie, gdyby moja rozmowność, jak pan widzi, nie stała temu na przeszkodzie. Niestety, jestem gadułą i przyjaźnię się łatwo. Choć potrafię zachować odpowiedni dystans, wszystkie okazje są dla mnie dobre.

Znałem człowieka o czystym sercu, który odrzucił wszelką nieufność. Był pacyfistą, zwolennikiem absolutnej swobody, kochał jedną miłością całą ludzkość i zwierzęta. Dusza wyjątkowa, tak, to pewne. Otóż podczas ostatnich wojen religijnych w Europie schronił się na wsi. Napisał u wejścia do swego domu: “Skądkolwiek przychodzicie, wejdźcie i witajcie.” Jak pan sądzi, kto odpowiedział na to piękne zaproszenie? Milicjanci, którzy weszli jak do siebie i wypatroszyli mu wnętrzności.

Radowała mnie moja własna natura, a wiemy wszyscy, że na tym właśnie polega szczęście, chociaż, żeby wzajemnie się uspokoić, udajemy czasem, że potępiamy ten rodzaj przyjemności, nazywając ją egoizmem.

W istocie, uprzejmość dostarczała mi wielkich radości. Jeśli któregoś ranka udawało mi się ustąpić miejsca w autobusie lub metrze komuś, kto na to naprawdę zasługiwał, podnieść przedmiot, który upuściła na ziemię stara pani, i podać go jej z dobrze mi znanym uśmiechem czy też po prostu odstąpić taksówkę osobie śpieszącej się bardziej ode mnie, mój dzień nabierał blasku. Rad byłem nawet, muszę to powiedzieć, z tych dni, kiedy środki komunikacji nie działały z powodu strajku i na przystanku autobusowym miałem okazję zabrać do swego samochodu kilku nieszczęsnych paryżan, którzy nie mogli wrócić do domu. Odstąpić wreszcie fotel w teatrze, by jakaś para mogła siedzieć obok siebie, umieścić w czasie podróży walizki młodej dziewczyny na wysokiej półce, oto grzeczności, do których byłem skłonny bardziej niż inni, uważniej bowiem czekałem na okazje i bardziej smakowałem płynące z nich rozkosze.

Bo czy to nie Eden, drogi panie, życie brane po prostu? Takie było moje życie. Nigdy nie musiałem uczyć się życia. Przychodząc na świat wiedziałem już wszystko.

Byłem w całkowitej zgodzie z życiem, przystawałem na wszystko, czym ono było, od góry do dołu, nie odrzucając nic z jego ironii, wielkości i serwitutów. W szczególności ciało, materia, słowem to, co fizyczne, co zbija z tropu i zniechęca tylu ludzi w miłości czy w samotności, przynosiło mi niemniejszą radość nie czyniąc mnie niewolnikiem. Byłem stworzony do posiadania ciała. Stąd we mnie ta harmonia, to swobodne panowanie nad sobą, które czuli ludzie i o którym mówili mi niekiedy, że pomaga im żyć. Szukano więc mojego towarzystwa. Często, na przykład, zdawało się komuś, że już mnie kiedyś spotkał. Życie, jego dary i ludzie szli mi na spotkanie; przyjmowałem tę hołdy z życzliwą dumą. Doprawdy, dzięki temu, że byłem tak pełnym i prostym człowiekiem, uważałem się po trosze za nadczłowieka.

(...) bynajmniej nie chodziło o pewność, w której żyłem, że jestem inteligentniejszy od innych. Ta pewność jest zresztą bez znaczenia, skoro tylu durniów ją podziela.

Wiodło mi się dobrze we wszystkim, to prawda, ale nie byłem zadowolony z niczego. Każda radość budziła we mnie pragnienie innej radości. Święto następowało po święcie. Zdarzało
mi się, że tańczyłem przez całe noce, coraz bardziej pijany ludźmi i życiem. Czasem, późno w noc, kiedy taniec, lekki alkohol, moje własne wyuzdanie, dzika swoboda wszystkich wtrącały mnie w zachwyt, zdawało mi się w moim znużeniu i przesycie, przez sekundę, że rozumiem wreszcie tajemnicę istot i świata. Ale zmęczenie znikało nazajutrz, a z nim tajemnica; i zaczynałem na nowo. Biegłem tak, zawsze pełen po brzegi, nigdy syty, nie wiedząc, gdzie się zatrzymać, aż do dnia, a raczej aż do wieczora, kiedy muzyka przestała grać i zgasły światła.

Niech pan przede wszystkim nie wierzy, że pańscy przyjaciele będą telefonować do pana co wieczór, jak powinni, by dowiedzieć się, czy nie jest to właśnie wieczór, kiedy postanowił pan popełnić samobójstwo lub, bardziej po prostu, czy nie pragnie pan towarzystwa, jeśli nie ma pan ochoty wyjść z domu. Otóż nie, jeśli zatelefonują, będzie to właśnie wieczór, kiedy nie jest pan sam i życie jest piękne, zapewniam pana.

Może nie kochamy dosyć życia? Czy zauważył pan, że tylko śmierć budzi nasze uczucia? Jakże kochamy przyjaciół, którzy nas opuścili, prawda? Jak podziwiamy tych naszych mistrzów, którzy milczą mając usta pełne ziemi! Hołd przychodzi wówczas w sposób naturalny, ten hołd, którego oczekiwali może przez całe życie. Ale czy wie pan, dlaczego jesteśmy zawsze bardziej sprawiedliwi i wielkoduszni ze zmarłymi? Przyczyna jest prosta! Wobec nich nie mamy zobowiązań. Zostawiają nam swobodę, możemy rozporządzać swoim czasem, upchać hołd pomiędzy coctail i spotkanie z uroczą kochanką, słowem, przeznaczyć nań chwilę, z którą nie wiadomo co zrobić.

Człowiek jest taki, drogi panie, ma dwie twarze: nie może kochać nie kochając siebie.

Znałem człowieka, który dwadzieścia lat życia poświęcił pewnej kobietce, wyrzekł się dla niej wszystkiego - przyjaźni, pracy, własnej nawet przyzwoitości - i który przyznał się pewnego wieczora, że nigdy jej nie kochał. Nudził się, tylko tyle, nudził się jak większość ludzi. Sam więc stworzył sobie życie pełne komplikacji i dramatów.

Widzi pan, drogi panie, był to piękny wieczór jesienny, jeszcze ciepły nad miastem, już wilgotny nad Sekwaną. Noc nadchodziła, niebo było jasne na zachodzie, ale ciemniało, latarnie świeciły słabo. Szedłem lewym brzegiem, ku mostowi des Arts. Widać było, jak rzeka połyskuje pomiędzy zamkniętymi skrzyniami bukinistów. Ludzi było mało: Paryż jadł już kolację. Deptałem żółte i zakurzone liście przywodzące na pamięć lato. Niebo napełniało się z wolna gwiazdami, które widać było przelotnie, pomiędzy jedną latarnią a drugą. Delektowałem się ciszą, która wróciła, słodyczą wieczoru, pustym Paryżem

Życie stało się dla mnie mniej łatwe: kiedy ciało jest smutne, serce powoli umiera.

Trzeba wyznać pokornie, mój drogi ziomku, że zawsze rozsadzała mnie pycha. Ja, ja, ja, oto refren mego kochanego życia, który słychać było we wszystkim, co mówiłem. Nie mogłem nigdy mówić inaczej niż chwaląc się, zwłaszcza jeśli robiłem to z ową druzgocącą dyskrecją, której tajemnicę posiadłem. To prawda, że zawsze byłem wolny i potężny. Po prostu czułem się wolny w stosunku do wszystkich dla tej doskonałej przyczyny, że nie uznawałem nikogo za równego sobie. Zawsze uważałem się za bardziej inteligentnego od innych, powiedziałem to panu, ale również za bardzo wrażliwego i zręcznego, wyborny strzelec, niezrównany kierowca, najlepszy kochanek. Nawet w dziedzinach, w których mogłem łatwo sprawdzić swoją niższość, jak na przykład tenis, gdzie byłem tylko przyzwoitym partnerem, z trudnością przyszłoby mi uwierzyć, że nie przewyższyłbym o klasę najlepszych, gdybym miał czas na trening. Widziałem w sobie same przewagi, co tłumaczyło moją życzliwość i pogodę. Kiedy zajmowałem się kim innym, było to czyste pobłażanie, robiłem to z dobrej woli i moja była cała zasługa: wstępowałem o stopień wyżej w miłości do siebie.

Wie pan, że są ludzie, których religia polega na przebaczaniu zniewag; przebaczają, ale nie zapominają ich nigdy. Nie byłem z dość dobrego kruszczu, żeby przebaczać zniewagi, ale w końcu zawsze o nich zapominałem. I ktoś, kto uważał, że go nienawidzę, nie mógł przyjść do siebie widząc, jak witam go z najserdeczniejszym uśmiechem. Zgodnie ze swoją naturą podziwiał wówczas wielkość mojej duszy albo pogardzał moim łajdactwem, nie myśląc o tym, że miałem prostsze powody: zapomniałem o nim tak bardzo, że nie wiedziałem nawet, jak się nazywa. To samo kalectwo, które czyniło mnie obojętnym lub niewdzięcznym, przydawało mi wielkoduszności.

Moje stosunki z kobietami były naturalne, dogodne, łatwe, jak to się powiada. Nie wchodził tu w grę żaden podstęp lub tylko ów jawny podstęp, który one uważają za hołd. Kochałem je, jak mówi uświęcona formuła, co wychodzi na to, że nigdy nie kochałem żadnej. Zawsze byłem zdania, że pogarda dla kobiet jest rzeczą wulgarną i głupią, i niemal wszystkie kobiety, jakie znałem, uważałem za lepsze od siebie. Ale stawiając je tak wysoko, częściej korzystałem z nich, niż im służyłem. Jakże się w tym połapać?

Rzecz prosta, że prawdziwa miłość jest czymś wyjątkowym, zdarza się mniej więcej dwa albo trzy razy na wiek. Poza tym próżność lub nuda. W każdym razie, jeśli idzie o mnie, nie byłem Portugalską Zakonnicą.

(...) zmysłowość, i ona jedynie, panowała w moim życiu miłosnym. Szukałem tylko obiektów przyjemności i podboju. Wspomagała mnie zresztą moja kompleksja: natura była dla mnie szczodra. Byłem z tego niemało dumny i miałem wiele satysfakcji, o których nie potrafię powiedzieć, czy płynęły z przyjemności, czy z omamienia.

W każdym razie moja zmysłowość, żeby mówić tylko o niej, była tak niepokonana, że nawet dla przygody trwającej dziesięć minut wyrzekłbym się ojca i matki, wiedząc, że będę tego gorzko żałować. Co mówię! Przede wszystkim dla przygody trwającej dziesięć minut i więcej nawet, gdybym miał pewność, że będzie bez jutra.

Miałem oczywiście zasady, na przykład, że żony przyjaciół są nietykalne. Po prostu, z całą szczerością przestawałem czuć przyjaźń dla mężów kilka dni wcześniej.

Może nie powinienem nazywać tego zmysłowością? Zmysłowość nie jest odrażająca. Bądźmy pobłażliwi i mówmy o kalectwie, o rodzaju dziedzicznej niezdolności zobaczenia w miłości czegoś innego prócz tego, co się w niej robi. To kalectwo było zresztą wygodne. Połączone z darem zapominania sprzyjało mojej wolności. Jednocześnie stwarzając pozory oddalenia i niezachwianej niezależności, dostarczało okazji do nowych sukcesów.

Niełatwo mi wyznać, że oddałbym dziesięć rozmów z Einsteinem za pierwsze spotkanie z ładną statystką. Co prawda, przy dziesiątym spotkaniu wzdychałbym za Einsteinem lub za tęgą książką.

Niekiedy żądałem nawet od nich przysięgi, że nie będą należały do żadnego innego mężczyzny, by raz na zawsze rozwiać własny niepokój. Serce jednak nie brało udziału w tym niepokoju, ani nawet wyobraźnia. Pewien rodzaj uroszczeń tak głęboko tkwił we mnie, iż wbrew oczywistości nie mogłem sobie wyobrazić, żeby kobieta, która była moją, mogła należeć kiedykolwiek do kogo innego. Ale te przysięgi, które mi składały, wiążąc je, mnie czyniły wolnym. Od chwili kiedy wiedziałem, że nie będą należały do nikogo, mogłem zdecydować się na zerwanie, co w innym wypadku było dla mnie niemal zawsze niemożliwe. Zdobywałem pewność, moja władza utwierdzała się na długo. Ciekawe, co? A jednak tak jest, mój drogi ziomku. Jedni wołają: “Kochaj mnie!” Inni: “Nie kochaj mnie!” Ale pewien rodzaj, najgorszy i najbardziej nieszczęśliwy: “Nie kochaj mnie i bądź mi wierna!”

Nieco później spotkałem znów tę kobietę, zrobiłem, co należy, żeby ją uwieść i posiąść naprawdę. Nie byłe to zbyt trudne: one też nie lubią zostawać przy porażce. Od tej chwili, nie chcąc tego wyraźnie, w istocie zacząłem ją upokarzać na wszelkie sposoby. Porzucałem ją i brałem znowu, zmuszałem, by oddawała się, gdy ani czas, ani miejsce nie były po temu, traktowałem ją w sposób tak brutalny, że w końcu przywiązałem się do niej, jak przywiązuje się, wyobrażam to sobie, strażnik do swego więźnia. I trwało to do dnia, kiedy w gwałtownym bezładzie bolesnej i wymuszonej rozkoszy głośno złożyła hołd temu, co ją ujarzmiało. Od tego dnia zacząłem oddalać się od niej. Potem o niej zapomniałem.

Akt miłosny jest wyznaniem.
Egoizm tu krzyczy, próżność się odsłania albo też wychodzi, na jaw prawdziwa wielkoduszność.

Żaden człowiek nie jest hipokrytą w przyjemnościach.

Budziłem w kobietach czułość i słodką słabość serca, sam doznając ich tylko powierzchownie, po prostu trochę podniecony odmową, zaalarmowany też możliwą utratą przywiązania. Niekiedy sądziłem, że cierpię rzeczywiście, to prawda. Wystarczyło jednak, żeby zbuntowana odeszła, abym zapomniał o niej bez wysiłku, jak zapominałem o niej, gdy wracała. Nie, to nie miłość ani wielkoduszność budziły mnie, kiedy groziło mi niebezpieczeństwo, że zostanę porzucony, lecz tylko pragnienie, by mnie kochano i bym mógł otrzymać to, co wedle mego mniemania było mi należne. Ledwie czułem się kochany, a moja partnerka znów zapomniana, promieniałem, było mi dobrze, stawałem się sympatyczny.

Myśląc o tym czasie, kiedy żądałem wszystkiego, sam nic nie płacąc, kiedy zmobilizowałem tyle istot, aby mi służyły, kiedy w pewien sposób zamykałem je w lodówce, aby mieć je od czasu do czasu pod ręką, dla mojej wygody, nie wiem, jak nazwać szczególne uczucie, które mnie ogarnia. Czy to nie wstyd?

Jedyną obroną jest złośliwość. Ludzie zaczynają więc sądzić, żeby sami nie byli sądzeni.

Niezbyt ucieszy pan człowieka chwaląc wysiłki, dzięki którym stał się inteligentny czy wielkoduszny. Ale sprawi mu pan radość, jeśli będzie pan podziwiał jego naturalną wielkoduszność. Na odwrót, jeśli powie pan zbrodniarzowi, że jego wina nie wynika ani z jego natury, ani z charakteru, ale ze zbiegu okoliczności, będzie panu ogromnie wdzięczny.

Przede wszystkim niech pan nie wierzy przyjaciołom, kiedy poproszą, żeby był pan z nimi szczery. Spodziewają się tylko, że podtrzyma ich pan w dobrym mniemaniu o sobie, dostarczając dodatkowego upewnienia, które daje im pańska obietnica szczerości. Jak szczerość mogłaby być warunkiem przyjaźni? Upodobanie do prawdy za wszelką cenę jest namiętnością, która nie oszczędza niczego i przed którą nic się nie ostoi. Jest to wada, czasem wygoda albo egoizm. Jeśli więc znajdzie się pan w takiej sytuacji, niech pan się nie waha: niech pan przyrzeknie prawdę i kłamie możliwie najlepiej. Zaspokoi pan ich głębokie pragnienie i dowiedzie po dwakroć swego przywiązania.

Jest to tak bardzo prawdziwe, że rzadko zwierzamy się ludziom lepszym od nas. Unikamy raczej ich towarzystwa. Na odwrót, najczęściej spowiadamy się przed tymi, którzy są do nas podobni i mają te same wady. Nie pragniemy się poprawić ani stać się lepszymi: wpierw musiałyby zostać osądzone nasze słabości. Chcemy tylko, żeby nas zachęcano do kroczenia naszą drogą. Słowem, chcemy jednocześnie nie być winni i nie czynić wysiłku, żeby się oczyścić. Nie mamy ani dość cynizmu, ani dość cnoty. Ani energii zła, ani dobra. Czy zna pan Dantego? Doprawdy? Do licha. Wie pan więc, że Dante wprowadza anioły bierne do walki między Bogiem a Szatanem. I umieszcza je w Przedpieklu, które jest rodzajem przedsionka do piekła. Jesteśmy w przedsionku, drogi przyjacielu.

W każdym razie po długich studiach nad sobą odkryłem głęboką dwoistość człowieka. Szukając w pamięci zrozumiałem wówczas, że skromność pomaga mi błyszczeć, pokora zwyciężać, a cnota uciskać. Prowadziłem wojnę pokojowymi środkami i dzięki bezinteresowności osiągałem w końcu wszystko, czego pragnąłem.

Musiałem na przykład ukrywać występną stronę swego życia i to nadawało mi wyraz chłodu, który brano za wyraz cnoty; kochano mnie za obojętność, mój egoizm osiągał punkt kulminacyjny, gdy byłem wielkoduszny. Poprzestanę na tym: zbytnia symetria zaszkodziłaby niemu wywodowi. Ale cóż, udawałem niezłomnego, a nigdy nie potrafiłem się oprzeć, jeśli nastręczała się okazja wypicia kieliszka lub zdobycia kobiety. Uchodziłem za czynnego, energicznego, gdy moim królestwem było łóżko. Wołałem głośno o mej lojalności, a sądzę, że nie ma ani jednej istoty, którą bym kochał i której bym w końcu nie zdradził.

Patrzyłem zawsze ze zdumionym i nieco podejrzliwym wyrazem na te dziwne istoty, które zabijały się dla pieniędzy, rozpaczały z powodu utraty “sytuacji” i ze szlachetną miną poświęcały się dla szczęścia rodziny. Lepiej rozumiałem przyjaciela, który wbił sobie do głowy, że przestanie palić, i osiągnął to dzięki sile woli. Pewnego ranka otworzył gazetę, przeczytał, że wybuchła pierwsza bomba H, zebrał wiadomości o jej cudownym działaniu i bez chwili zwłoki udał się do tytoniowego sklepu.

“Biada ci, jeśli wszyscy ludzie mówią dobrze o tobie!”

(...) szukałem miłości przyrzeczonej przez książki, której nie spotkałem nigdy w życiu. Ale nie miałem wprawy. Przez trzydzieści lat z górą kochałem wyłącznie siebie.

Kobiety, których nie pragnąłem, nudziły mnie ponad wszelkie oczekiwanie i najwidoczniej ja nudziłem je także. Koniec z grą, koniec z teatrem, tak wyglądała prawda. Ale prawda, drogi przyjacielu, jest śmiertelnie nudna.

Przekona się pan, że prawdziwa rozpusta wyzwala, ponieważ nie stwarza żadnych zobowiązań. W rozpuście posiada się tylko siebie, jest to więc ulubione zajęcie ludzi zakochanych we własnej osobie. Rozpusta jest dżunglą bez przyszłości i bez przeszłości, nade wszystko zaś bez obietnicy i natychmiastowej sankcji. Miejsca, gdzie się ją uprawia, są oddzielone od świata. Wchodząc tam porzuca się obawę i nadzieję.

Pan wie, że nawet ludzie bardzo inteligentni chwalą się, że mogą wypić butelkę więcej od swego sąsiada.

Ten, co zgadza się na jakieś prawo, nie boi się sądu, przywracającego go do porządku, w który wierzy.

Ach, przyjacielu, czy wie pan, co to jest samotna istota błąkająca się w wielkich miastach?...

(...) pewna osoba z mego otoczenia dzieliła ludzi na trzy kategorie: na tych, którzy wolą raczej nic nie ukrywać niż musieć kłamać, na tych, którzy wolą raczej kłamać niż nie mieć nic do ukrycia, i na tych wreszcie, którzy lubią i kłamstwo, i tajemnicę.

Czasem czyta się jaśniej w tym, który kłamie, niż w tym, który mówi prawdę. Prawda oślepia jak światło.

Kiedyś mój dom był pełen na wpół przeczytanych książek. Jest to równie odrażające jak postępowanie ludzi, którzy wykrawają z gęsi wątróbkę i wyrzucają resztę.

Lubię psy, mam dla nich bardzo starą i bardzo wierną czułość. Lubię je, ponieważ zawsze wybaczają

Nie będę panu opisywał obozu. My, dzieci półwiecza, nie potrzebujemy rysunku, żeby wyobrazić sobie te miejsca. Przed stu pięćdziesięciu laty rozczulano się nad jeziorami i lasami. Dziś nasz liryzm dotyczy więziennych cel.

Dawniej nie zamykałem na klucz ani swego mieszkania, ani auta. Nie chowałem pieniędzy, nie zależało mi na tym, co posiadałem. Prawdę mówiąc, było mi odrobinę wstyd posiadania. Czy wygłaszając mówkę w towarzystwie nie wołałem nieraz z przekonaniem: “Panowie, własność to zbrodnia!” Nie mając dość wielkiego serca, żeby podzielić się bogactwem z zasługującym na to biedakiem, pozostawiałem je do dyspozycji ewentualnych złodziei, w czym towarzyszyła mi nadzieja, że przypadek naprawi niesprawiedliwość. Dzisiaj zresztą nic nie posiadam. Nie troszczę się więc o swoje bezpieczeństwo, ale o siebie samego i przytomność mego umysłu. Zależy mi też na zamurowaniu drzwi od małego, dobrze zamkniętego świata, którego jestem królem, papieżem i sędzią.

Prawdę mówiąc, bez niewoli nie byłoby nigdy ostatecznego rozwiązania. Zrozumiałem to bardzo szybko. Dawniej miałem tylko wolność na ustach. Przy śniadaniu smarowałem nią chleb, żułem ją przez cały dzień, niosłem w świat oddech rozkosznie odświeżony wolnością. Uderzałem tym arcysłowem każdego, kto mi przeczył, wziąłem je w służbę moich pragnień i potęgi. Sączyłem je w łóżku do ucha mych śpiących towarzyszek, dzięki jego pomocy mogłem je porzucać. Naszeptywałem je... No, podniecam się i tracę miarę. Zresztą, zdarzało mi się czynić z wolności użytek bardziej bezinteresowny i nawet, niech pan oceni moją naiwność, bronić jej kilka razy, oczywiście, nie tak dalece, żeby umrzeć dla niej, ale z pewnym ryzykiem. Trzeba mi wybaczyć te nieostrożności; nie wiedziałem, co czynię. Nie wiedziałem, że wolność nie jest nagrodą ani orderem, który fetuje się szampanem. Ani też podarkiem, pudełkiem łakoci, które dostarczają rozkoszy podniebieniu. Och, nie, na odwrót, to pańszczyzna, bieg wytrwały, samotny, bardzo wyczerpujący. Ani szampana, ani przyjaciół, którzy podnoszą kieliszek i patrzą na ciebie z czułością. Jestem sam w ponurej sali, sam na ławie oskarżonych, przed sędziami, i sam, żeby podjąć decyzję wobec siebie czy sądu innych. U kresu każdej wolności jest wyrok; dlatego wolność tak ciężko udźwignąć, zwłaszcza gdy cierpi się z powodu gorączki, gdy ma się troski lub nie kocha nikogo.

W gruncie rzeczy nie miałem racji mówiąc panu, że chodzi przede wszystkim o to, by uniknąć sądu. Chodzi przede wszystkim o to, żeby można było sobie pozwolić na wszystko, zgadzając się od czasu do czasu wyznawać w wielkim krzyku własną nikczemność. Pozwalam sobie znów na wszystko i tym razem bez śmiechu. Nie zmieniłem swego życia, kocham siebie nadal i posługuję się innymi. Tyle tylko, że wyznanie własnych błędów pozwala mi iść bardziej lekko i czerpać podwójne korzyści, wpierw z mej natury, potem z uroczej skruchy.

Jestem jak ten stary żebrak, który pewnego dnia, na tarasie kawiarni, nie chciał wypuścić mojej ręki: “Ach, proszę pana, mówił, nie jesteśmy źli, ale tracimy światło.” Tak, straciliśmy światło, poranki, świętą niewinność człowieka, który wybacza sobie samemu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz